Spotkanie pierwsze. Samotny ojciec.
Zatrzymujemy samochód w ostatniej chwili. Na środku drogi stoi emu i patrzy niewzruszenie w naszą stronę. Duże to, ma z półtora metra wysokości. Witamy w australijskim outbacku.
Trudno, trzeba poczekać, bo nie przejedziemy, dopóki nie skończy się procesja. Ptasiego ojca mijają niezdarne pisklęta w pasiastych piżamach. Gdy cała gromadka znajduje się już po drugiej stronie szosy, samiec nonszalancko zarzuca kuprem i zwalnia drogę, więc ostrożnie wysiadamy i robimy kilka zdjęć. Obok nas zatrzymuje się obity samochód, standardowy miejscowy złomobil, terenówka z psem pasterskim na pace. Z otwartego okna wychyla się opalona twarz miejscowego farmera. „To samiec, one zajmują się wychowaniem młodych. Samica po złożeniu jaj znika, aby poszukać kolejnego partnera.” Farmer odsłania zęby w szelmowskim uśmiechu, który zapowiada nadejście jakiegoś brodatego dowcipu. „Piękne zwierzęta. Bardzo EMUcjonujące, co nie?”
Australia Południowa to stan pustkowi, bezdroży i horyzontów uciekających w nieskończoność. Powierzchnia tego stanu trzykrotnie przewyższa powierzchnię Polski. Bagatela, prawie milion kilometrów kwadratowych buszu, pustyni i plaż. Statystycznie na jeden kilometr kwadratowy przypada tu półtorej człowieka i dziesięć owiec, ale tak naprawdę większość ludzi tłoczy się w stanowej stolicy, Adelajdzie. Klasyczny australijski układ: do plaży pół godziny, do najbliższego dużego miasta – dzień lub dwa dni jazdy przez kompletnie nic.
Mieszkanie w Adelajdzie ma jednak swoje niezaprzeczalne plusy. Miasto szybko się rozwija, ale nadal zachowuje urok małej metropolii – nowoczesne centrum to raptem kilka ulic na krzyż, nietrudno stąd uciec na łono natury. A jest dokąd uciekać. Miasto otoczone jest parkami narodowymi, na południu zaczyna się półwysep Fleurieu słynący z obszarów winnych i malowniczych miasteczek. Plaże są tutaj tak rozległe, że po niektórych najłatwiej się poruszać samochodem. Można też przepłynąć promem na Wyspę Kangura, popularny cel wycieczek miłośników australijskiej przyrody i campingów. Australijczycy uwielbiają bowiem spędzać weekendy pod namiotem lub w przyczepie kampingowej – w każdym parku miejskim i narodowym znajduje się jakiś placyk z darmowym grillem na gaz.
Miejscowi są znani z wyluzowanego podejścia do życia, wiele osób przybywa tutaj z innych części kraju, by poszukać stabilizacji i spokoju. Jak echo wraca hasło: „Sydney i Melbourne są jak kochanki, weekendowy romans. Adelajda jest niczym kobieta, przy której chcesz się zestarzeć.” I coś w tym jest. W tym roku miasto znalazło się na trzeciej pozycji listy najlepszych miast do życia na świecie.
Specyficzną cechą Adelajdy są jej kontynentalne, europejskie korzenie. Lokalsi lubią się chwalić, że Australia Południowa była pierwszym stanem, którego nie budowali brytyjscy skazańcy. Region kolonizowany był przez wolnych obywateli, głównie imigrantów z Niemiec, którzy odcisnęli głębokie piętno na miejscowej kulturze, architekturze i sztuce. W mieście roi się od luterańskich świątyń (sama Adelajda nazywana jest „miastem kościołów”), aleje obsadzone są platanami i brzozami, tęsknotę do domowej kuchni można stłamsić w którymś z miejscowych „schnitzel housów”.
Najbardziej jaskrawy przykład stanowią jednak nadmiejskie wzgórza Adelaide Hills – i to jaskrawy całkiem dosłownie, ponieważ na jesień wybuchają one wszystkimi kolorami europejskiej jesieni. Dla nas, Europejczyków, nie brzmi to może ekscytująco, jednak w australijskich warunkach to zdecydowanie egzotyczne zjawisko – miejscowa, endemiczna roślinność nie zrzuca liści, zachowując przez cały rok matową, tłumioną zieleń. Adelaide Hills jest więc enklawą takiej europejskiej egzotyki. W korzeniach miejscowych drzew można poszukać maślaków, rydzów i borowików, a w turystycznym miasteczku Hahndorf wypić niemieckie piwo z litrowego kufla, kupić austriackie Mozartkugeln, a w sezonie nazbierać do koszyka truskawek lub czereśni na jednej z miejscowych farm. Sehr gut.
Spotkanie drugie. Inwazja tęczowych kosmitów.
Mozolnie zakładamy trzy warstwy pianek wypożyczonych w miejscowym sklepie nurkowym. Buty, rękawice, kaptur, może to ochroni nas przed zimowymi temperaturami Oceanu Południowego, w których spędzimy kolejnych parę godzin.
Gotowe. Z elegancją pingwinów przechodzimy przez skalistą plażę, zanurzamy się w płytkiej wodzie i przepływamy kilka metrów. Na dnie pojawia się pierwsze stworzenie, przez którego okrągłe, gładkie ciało przelatują fale kolorów. Przez chwilę wydaje nam się, że to odbłyski promieni słońca, ale wkrótce uświadamiamy sobie, że to sama skóra pulsuje różnymi barwami. Pojawia się kolejny stwór, i jeszcze jeden. Któryś z mniejszych wystraszył się i momentalnie zbielał jak śnieg. Inny, wyraźnie podekscytowany, zmienia kolory i kształty jak żywy kalejdoskop.
Właśnie odbywa się największe spotkanie głowonogów na świecie, coroczne gody mątew w Whyalla. Sepie żyją tylko rok lub dwa, a więc większość z nich przypływa tutaj tylko raz w życiu. Na plażach można znaleźć ich szczątki, znane kości sepiowe, które w polskich sklepach zoologicznych sprzedawane są jako dodatek diety dla papug. Czasem na kości widnieją ślady zębów rekina lub delfina, kolejny dowód na to, że zimne wody Oceanu Południowego tętnią życiem. Wybrzeże usiane jest koloniami uchatek i pingwinów, delfiny żyją nawet w samej Adelajdzie – jeden z mieszkańców opowiadał nam, że nauczyły się korzystać ze śluzy wodnej dla statków i korzystają z niej jak z windy, by dostać się w głąb rzeki i z powrotem do oceanu.
Ale na lądzie też nietrudno o rozrywkę. Na północ od Adelajdy ziemia czerwienieje. Tam zaczyna się prawdziwa outbackowa przygoda. Najpierw Półwysep Yorke z ruinami starych osad i wrakami statków, które przegrały swoje zmagania z oceanem. Później Góry Flindersa niczym stworzone do wypraw w samochodach terenowych, a w końcu Półwysep Eyrego z wybrzeżem, na którym skaliste wybrzeża ustępują miejsca wielokilometrowym plażom i wydmom piaskowym. Jednak to dopiero brama do australijskiego Czerwonego Serca – stąd można ruszyć w kilkudniową podróż na północ kontynentu.
Przejazd przez te pustkowia to medytacyjne przeżycie, tylko tu i ówdzie przerywane widokami różowych słonych jezior, pojedynczych owiec umorusanych krwistoczerwonym pyłem lub orłów zlatujących się do trucheł potrąconych kangurów. Na samej północnej granicy stanu znajduje się miasteczko Coober Pedy, którego mieszkańcy żyją w domach wydrążonych w podziemnych skałach, by w wolnej chwili pogrzebać w ziemi w poszukiwaniu opali. Potem już tylko Alice Springs i tropikalne Darwin. Ale to już inny stan Australii (i umysłu). Zawracamy.
Spotkanie trzecie. Nocne brylanty.
Droga w stronę południowych granic stanu otwiera przed nami odmienne krajobrazy, prowadząc nas do krainy wygasłych wulkanów i zjawisk krasowych. To słynne Limestone Coast, wybrzeże wapienne.
W przygranicznej miejscowości Mount Gambier znajduje się kilka lejów krasowych. W najbardziej zjawiskowym z nich, Umpherston Sinkhole, powstał mikroświat porównywalny chyba tylko do romantycznych wyobrażeń biblijnego rajskiego ogrodu – pionowe ślady leja porastają dywany bluszczu, na dnie okrągłej jamy powstał egzotyczny ogród zacieniony wachlarzami palm, cykasów i paproci.
Wulkany w Mount Gambier i okolicach zasnęły ponad 5000 lat temu, dzisiaj ich kaldery wypełnia woda nabierająca aż nienaturalnie niebieskiego koloru. Nieco dalej, w miejscowości Naracoorte, znajduje się system 28 jaskiń wpisanych na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO ze względu na ich geologiczne i paleontologiczne znaczenie. Przez miliony lat w podziemiach gromadziły się szczątki zwierząt, które wpadły tutaj, zabłądziły lub zostały zrzucone przez drapieżniki, tworząc stopniowo warstwę skamieniałości o grubości dochodzącej do 20 metrów. Największe znaczenie mają znaleziska wymarłej australijskiej megafauny – gigantycznych wombatów, kangurów i waranów, ale też lwów workowatych i tygrysów tasmańskich.
Zjawiska krasowe doprowadziły też do powstania kilku systemów lejów i jaskiń wypełnionych krystalicznie czystą wodą. Ponieważ stanowi to nie lada atrakcję dla miłośników nurkowania i snorkelingu, ilość odwiedzających jest surowo ograniczona, aby nie doprowadzić do uszkodzenia lub zanieczyszczenia tych niepowtarzalnych, kruchych biotopów. Po wykupieniu przepustek udajemy się do jednego z nich.
Znowu musimy się wyposażyć w ciepłe pianki. Jeziora Ewens Ponds to system kilku oczek wodnych połączonych korytarzami wypełnionymi wodą źródlaną – ta wydobywa się z dna pierwszego jeziorka, więc bez względu na porę roku temperatura nie przekracza tu 10-15 stopni. Po zanurzeniu mamy wrażenie, że znaleźliśmy się w jakimś ogromnym akwarium – widoczność wynosi niesamowitych kilkanaście metrów, a więc bez problemu widać aż na dno znajdujące się 10 metrów pod nami. Całe oczko przypomina symetryczną, niebieską banię otoczoną wąskim pasemkiem zieleni, wśród podwodnych korzeni szuwarów przepływają stadka drobnych rybek. Jednak to dopiero początek widowiska. Po przepłynięciu przez szerokość pierwszego zbiornika delikatny prąd wprowadza nas w jaskrawozielony korytarz falujących traw.
Następuje zagięcie czasoprzestrzeni, zawieszenie praw fizyki. Wszystko porusza się w zwolnionym tempie. Po kilku minutach dryfowania przez ten surrealistyczny świat uchyla się kurtyna zieleni i zostajemy wyrzuceni w drugie, a następnie trzecie oczko. Całe przeżycie przypomina serię narkotycznych wizji – raz za razem po przejściu przez migoczący, zielony tunel pochłania nas kolejna podwodna bańka wypełniona chłodną, niebieską nicością, w której jak widma przepływają senne ryby.
W końcu zimno wygania nas z wody. Przebieramy się w ciepłe i suche ubrania i ruszamy w stronę granicy ze stanem Wiktoria. Zdążyliśmy w sam raz na szybki rekonesans otoczenia i rozbicie namiotów. Obozowisko znajduje się przy ślepym zaułku leśnej dróżki, nad brzegiem rzeki wrzynającej się w skalisty kanion. Wszędzie wokół nas rosną gęsto eukaliptusy, więc po zmroku zbieramy latarki i lampy czołowe i ruszamy na poszukiwanie nocnej fauny.
Okazuje się, że fauna przyszła do nas pierwsza. Dzięki latarce ze światłem UV już przy namiotach odkrywamy, że w ściółce żyją skorpiony. Te zazwyczaj praktycznie niewidzialne, brązowe stworzenia zmieniają się w świetle ultrafioletowym w jaskrawozielone płomyki widoczne z odległości kilku metrów. Wzdłuż drogi znajdujemy ich kolejny tuzin, w końcu przestajemy je liczyć. Zresztą, dotarliśmy na łąkę, a to oznacza kolejną atrakcję. Włączamy zwykłe latarki.
Snop światła budzi w trawie i kamieniach małe światełka przypominające drobne okruchy rozbitego szkła lub odbłyski brylantów. Po podejściu do jednego z nich zauważamy najpierw mały otwór w suchej glinie, a następnie jego mieszkańca i stróża. Przed każdą z jamek stoi wolf spider, pająk z rodziny pogońcowatych, błyskając w naszą stronę górną parą dużych oczu.
Jak angielska i polska nazwa wskazuje, pogońcowate są świetnymi łowcami, którzy nie budują sieci, tylko zdają się na szybkie nogi i dobry wzrok. Występują na całym świecie, w samej Polsce mamy 70 gatunków, w Australii jest ich około 130. To płoche, niegroźne stworzenia, które większość życia spędzają w podziemnych norkach, wychodząc głównie pod osłoną nocy. Miłosiernie ignorują intruzów wchodzących z butami w ich królestwo i świecących im po ślepiach.
W ciemności rozlegają się tłumione uderzenia o trawę. Unosimy światło latarek. Na tle gwieździstego nieba unoszą się i opadają sylwetki stada kangurów szarych. Zwierzęta zatrzymują się po kilkunastu metrach, patrzą w naszą stronę, a w końcu znikają dwoma dużymi susami w lesie. Podążamy dalej kamienistą ścieżką. Noc jest całkowicie bezwietrzna, nad głowami szeleszczą nam tylko skrzydełka przelatujących nietoperzy. W koronach eukaliptusów błyskają kolejne światełka. To oczy pałanek, nadrzewnych torbaczy, które właśnie wyszły na nocny żer. Nocny busz żyje – cicho i ostrożnie, ale żyje.
Gubimy drogę, potem znowu ją odnajdujemy, Droga Mleczna świeci coraz mocniej wraz ze słabnącym światłem dogorywających latarek. Wracamy powoli do obozu, aby odpocząć przed długą drogą powrotną do Adelajdy.
Karaluchy pod poduchy, skorpiony pod namioty.
Fajnie było? Zapraszamy do lektury relacji z naszych wypraw po Tasmanii, Nowej Południowej Walii, czy Australii Zachodniej!