Tasmania zaprzecza wielu stereotypom o Australii, obie mają jednak jedną wspólną cechę – dziką, niepowtarzalną, niesamowicie różnorodną przyrodę.
Dzika Tasmania
Prawie 20 procent wyspy pokrywa tak zwana „Tasmańska Dzicz” („Tasmanian Wilderness”), obszar znajdujący się pod ochroną UNESCO. Swoistą bramą do tych terenów jest góra Cradle Mountain i otaczający ją park narodowy, a głównym punktem orientacyjnym jest jezioro Dove Lake rozciągające się u jej stóp. Tutaj znajduje się punkt wyjścia dla kilku tras pieszych, przy czym najkrótsze trwają dosłownie kilkanaście minut, a dłuższe zajmują kilka godzin. Największym wyzwaniem jest jednak „Overland Track”, czyli ponad 80-kilometrowa trasa, której przebycie zajmuje 5-6 dni.
Nie mieliśmy niestety czasu na wielodniową wyprawę, od początku wiedzieliśmy, że na całą Tasmanię możemy poświęcić najwyżej dwa tygodnie. Okazało się jednak, że Cradle Mountain sowicie wynagrodzi nam nawet krótsze, kilkugodzinne spotkanie.
Okoliczne krajobrazy tylko na pierwszy rzut oka przypominają europejskie góry. Na niższych poziomach rosną eukaliptusy, które stopniowo ustępują miejsca połaciom ostrych traw, krzewów i karłowatych drzew. Wiele miejscowych gatunków jest endemitami, występują wyłącznie w tym miejscu. Jednym z nich jest na przykład bukan Nothofagus gunnii – bukany są odpowiednikami naszych buków, rosną jednak wyłącznie na półkuli południowej. Na całym świecie istnieje już tylko 100 km2 lasu bukana z Cradle Mountain.
Ale rośliny to nie wszystko. Okolice góry obfitują w rzadkie zwierzęta – oprócz wielu gatunków ptaków, jaszczurek i węży w okolicznych lasach występują diabły tasmańskie, ale też dziobaki i kolczatki, i to w ilościach niespotykanych na australijskim kontynencie.
Dziobak na żywo
Zobaczenie dziobaka w naturalnym środowisku było jednym z naczelnych zadań naszej australijskiej wyprawy. Od początku naszego pobytu na Tasmanii bezskutecznie wypatrywaliśmy go w mijanych jeziorach i rzeczkach, jednak dopiero Cradle Mountain w końcu spełniła nam to marzenie.
W drodze na szczyt przechodziliśmy obok jeziora Lake Lilla, gdy naszą uwagę przykuły dwa pasemka drobnych fal układających się w literę V. Co chwilę pasemka znikały, by znowu pojawić się o kilka metrów bliżej, aż w końcu stworzenie podpłynęło aż do brzegu. Za każdym razem nad wodą zalśniło na kilka sekund brązowe futro, mignęły cztery łapki z palcami połączonymi błoną pławną. Nie było już wątpliwości – dziobak! Żywy, najprawdziwszy!
Nie mogliśmy się napatrzyć – spotkanie z dziobakiem jest przecież wydarzeniem nawet dla rodowitych Australijczyków! Wcześniej spotykaliśmy ludzi, którzy przez wiele lat żyli na terenach zamieszkanych przez dziobaki, a pomimo tego ani razu nie widzieli ich na żywo. Ruszyliśmy dalej dopiero wtedy, gdy zwierzak zanurkował po raz ostatni i tafla wody znowu zmieniła się w nieruchome, czarne lustro.
Doszliśmy do stawu Wombat Pool nazywanego przez miejscowych Wombat Poo, ponieważ jego okolice usiane są kupkami wombatów (staw – pool, kupa – poo). Tym razem po samych wombatach nie było ani śladu, ale po wcześniejszych doświadczeniach wcale nas to nie zdziwiło – w odróżnieniu od kangurowatych, które nie wstydzą się kraść jedzenia z namiotów i odłożonych plecaków, wombaty są nieufne i płoche. Trudno je wypatrzyć, jeszcze trudniej się do nich zbliżyć.
Przeszliśmy dalej, wspinając się na Marions Lookout, z którego można podziwiać całą panoramę Dove Lake (patrz pierwsze zdjęcie). Roztoczył się przed nami widok przypominający Tatry lub skandynawskie fiordy, a mroczny wizerunek uzupełniało ołowianoszare niebo, które chyba zawsze będzie nam się kojarzyło z Tasmanią. Wyspa lubi się chmurzyć i zaskakiwać zmianami pogody, bez peleryny i dobrych butów ani rusz.
Nie jest łatwo, ale warto. Chłodny urok Cradle Mountain ocieplają kolorowe grzyby, wszechobecne krzewy obsypane setkami drobnych kwiatków i jaszczurki przemykające pod stopami.
W drodze powrotnej czekała nas jeszcze ostatnia, miła niespodzianka – w pewnej chwili tuż pod naszymi nogami pojawił się duży, włochaty kłębek najeżony ostrymi kolcami. Kolczatka, echidna! Wprawdzie nie był to nasz „pierwszy raz”, jednak wcześniej napotkane kolczatki błyskawicznie wkopywały się w ziemię; pomimo wielu podejść mieliśmy w kolekcji kilka wspaniałych fotek ich grzbietów. Tym razem spotkaliśmy ekstrawertyczkę – Darek zrobił porządną sesję zdjęciową, zanim modelka postanowiła odkołysać się w pobliskie chaszcze.
Podziękowaliśmy górze, pstryknęliśmy ostatnią fotę Lake Dove i wróciliśmy do samochodu. Spieszno nam było do jaskini ze świecącymi larwami i na spotkanie z diabłem tasmańskim. O tym napiszemy jednak przy innej okazji.
5 komentarzy
Osmol
12/05/2015 at 21:00Co tu dużo gadać, skoro cokolwiek powiem, będą to tylko słowa, a to Wy na wlasne oczy widzieliście to, co ja chciałbym zobaczyć. Przyroda powalająca na kolana.
Dziobak jest super! Kolczatka najeżona jakoś z jakiegoś powodu, staw zapatrzony w swe odbicie, a drzewo pochylone… ;)
Jedyne co mozna powiedzieć, że pięknie tam jest. Tylko szkoda, że to tak daleko, że to antypody…
Ewa
12/05/2015 at 22:04Dziobak i kolczatka przesłodkie :) Ja bym jeszcze bardzo chciała usłyszeć diabła tasmańskiego. Ponoć wrażenie niezapomniane.
Marcin | Wojażer
12/05/2015 at 22:57Trafiliście w sedno mojego myślenia pt. jak daleko się da dotrzeć… Tasmania zawsze brzmiała daleko i zawsze wiedziałem, że jest daleko. Przyroda chyba trochę tam onieśmiela, prawda? Mam nadzieję, że Australijczycy dobrze zadbają o ten niezwykle naturalny skrawek Ziemi!
Natalia
13/05/2015 at 00:04Jeeeeeeeeeeeej Pepe Pan Dziobak <3 Faktycznie mieliście dużo szczęścia :)
Ewa| Daleko niedaleko
15/05/2015 at 09:57Pięknie, pięknie, pięknie! Przyroda tak naprawdę najbardziej kręci mnie w podróżach, podglądanie zwierząt szczegolnie. Dlatego zazdroszczę dziobaka :D To takie pocieszne stworzenie :)