Czyli rzecz o siostrze Antarktydy, jedynym miejscu na świecie, w którym diabeł naprawdę mówi dobranoc. A przynajmniej tak było do niedawna.
Z tropików do lodówki
Przylecieliśmy do Hobart prosto z upalnej Zachodniej Australii, a więc nawet nie przyszło nam na myśl, by się skarżyć, gdy tasmańska mżawka schłodziła nam świeże poparzenia słoneczne. Wręcz przeciwnie – poświęciliśmy całe dwa dni na łuszczenie się w chłodnym zaciszu Brunswick, drugiego najstarszego hotelu w całej Australii. Brunswick działa od 1827 roku, co może nie robi dużego wrażenia na Europejczykach, ale dla miejscowych przedstawia wręcz przedpotopowy zabytek.
To nie przypadek, że tak stary budynek znajduje się właśnie na Tasmanii – od samego początku była na celowniku marynarzy i kolonizatorów. Już w połowie XVII wieku jej brzegi obserwował z pokładu holenderski odkrywca Abel Tasman, w sto lat później na tasmańskiej ziemi stanęli francuscy marynarze, w 1777 roku koło wyspy przepłynął kapitan James Cook. W 1803 roku powstało Hobart, założone przez grupkę osadników wysłanych tutaj z Sydney. Podejrzewam, że Brytyjczycy – tak jak my – ucieszyli się z klimatu wyspy. Kapryśna pogoda i wilgotne, zielone okolice pewnie przypomniały im rodzinne strony.
Szlakiem krwawej historii
Po wynajęciu samochodu wyruszyliśmy na północ wzdłuż wschodnich wybrzeży wyspy. To jedna z bardziej popularnych australijskich tras samochodowych road-tripów – obfituje w fotogeniczne scenerie, parki narodowe, a także ślady pierwszych osadników.
Zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od Hobart znajduje się Port Arthur, które cieszy się podwójnie niechlubną sławą. Po pierwsze – w połowie XIX wieku było to miejsce zsyłki najbardziej niebezpiecznych skazańców. Po zamknięciu więzienia na miejscu powstało muzeum kolonizacji, które szybko zaczęło przyciągać tłumy turystów. Zło wróciło 28 kwietnia 1996 roku, kiedy na parkingu zatrzymał się samochód wyładowany bronią palną. Martin Bryant – młody psychopata z Hobart – kontynuował tutaj jatkę, której ostateczny bilans wynosił 35 ofiar śmiertelnych i 23 rannych.
Masakra w Port Arthur jest do dzisiaj uważana za jedną z największych masowych strzelanin w historii i doprowadziła do poważnych zmian w australijskim prawie, mentalności i podejściu do posiadania broni palnej. W reakcji na tragiczne wydarzenia rząd uruchomił szeroko zakrojoną akcję skupowania broni od obywateli i zaostrzył warunki wydawania pozwoleń, co wpłynęło na gwałtowne obniżenie przestępstw dokonywanych przy użyciu broni palnej. Bryant został skazany na 35 kar dożywocia oraz dodatkowych 1035 lat bez możliwości zwolnienia warunkowego.
Zew natury
Dalsza trasa na północ nie jest już skażona tak makabrycznymi historiami, droga wijąca się przez senne miasteczka doprowadziła nas do Parku Narodowego Freycineta. Tutaj znajduje się Zatoka Wineglass, turystyczna perełka wyspy.
Ascetyzm tasmańskich krajobrazów jest tylko pozorny, goszczą one niezwykle bogate życie. Praktycznie na każdym postoju i noclegu towarzyszyły nam kangury i ich mniejsze kuzynki – walabie, wzdłuż dróg co kilka kilometrów kolebały się kolczatki. Szybko zrozumieliśmy, dlaczego miłośnicy natury wygłaszają peany na cześć Tasmanii, jednak dopiero wokół Zatoki Wineglass ostatecznie ulegliśmy jej urokowi.
Kontrast lazurowej wody i rdzawych skał jest oczywistym, ale nie jedynym atutem zatoki. Pod lazurowymi falami można czasem dostrzec szkielety wielorybów lub złowić (podobno pyszne) ostrygi, piasek roi się nie tylko od fantazyjnie poskręcanych muszli, ale też jaj płaszczek i rekinów. Jeszcze ciekawsze rzeczy dzieją się w okolicznym buszu.
Zziębnięte dinozaury
Surowy urok Tasmanii ma w rzeczywistości dosyć zaskakujące pochodzenie. Jeszcze 45 milionów lat temu wyspa była połączona z Antarktydą, którą porastały wówczas chłodne, zielone puszcze. Ta wspólna historia do dzisiaj podnosi tętno geologom i paleontologom. Pierwsi interesują się wspólną historią skał obu miejsc, dla drugich Tasmania jest swoistym wehikułem czasu, dzięki któremu mogą na własne oczy zobaczyć, jak wyglądały antarktyczne lasy w czasach, gdy rządziły nimi dinozaury. Do dzisiaj na Tasmanii żyją gatunki roślin i zwierząt, których krewniacy skamienieli pod lodami południowego kontynentu.
Ta świadomość dodaje dodatkowego smaczku pieszym wyprawom przez miejscowe ostępy i mokradła. Naprawdę nie trzeba bujnej wyobraźni, aby w mglistym gąszczu mchów i paproci zobaczyć cień przemykającego gada.
Magię miejsca umacnia też fakt, że ludziom do dzisiaj nie udało się tutaj wepchnąć swoich brudnych paluchów. Nie to, że by się nie starali. Trwa kontrowersyjna wycinka gigantycznych eukaliptusów, ale wyspa nadal ma pod dostatkiem dziewiczych lasów. Wody rzek i potoków przypominają kolorem herbatę z drugiego naparu, ale to tylko zmyłka – tak naprawdę zabarwiają je składniki wypłukane z gleby, nigdzie w Australii nie znajdziecie tak dobrej wody, jak tutaj. Chłodne antarktyczne wiatry też mają dobrą stronę – dzięki nim wyspa może się pochwalić najczystszym powietrzem na świecie. Pan Guinness potwierdza.
Dziś prawdziwych tubylców już nie ma
Nie ma tutaj zresztą wielu rzeczy, które znajdziemy na kontynencie. Na Tasmanii nigdy nie było koali, ku uciesze miejscowej fauny nie dotarły tu też psy dingo. Aborygeni owszem, dotarli, i długo mieli się całkiem dobrze – w chwili przybycia Europejczyków żyło ich tutaj około 7000, a pierwsi kronikarze opisują ich jako zdrowych, energicznych i przyjacielskich ludzi. Wszystko to miało się szybko zmienić.
Anglicy przywieźli nie tylko alkohol i przemoc, ale przede wszystkim choroby, które wybijały Aborygenów szybciej niż ołów. W ciągu 30 lat z całej miejscowej populacji ostało się zaledwie 300 osób. Te zostały przymusowo wysiedlone na wyspę Flinders Island, by wziąć udział w teleturnieju „Zasymiluj się lub umrzyj”. Ostatni Tasmańczyk czystej krwi opuścił karty historii w 1876 roku.
W latach 30. XX wieku zginął też ostatni wilkowór tasmański (wilk workowaty), wybity dzięki połączonym staraniom tubylców i Brytyjczyków. Aborygeni pozamiatali z nim wcześniej na kontynencie, Europejczycy – którzy niesłusznie uważali go za zagrożenie dla swoich owiec – dokończyli dzieła na Tasmanii, w jego ostatnim sanktuarium.
Obecnie trwa walka o ratowanie jego kuzyna – diabła tasmańskiego. Jego populację decymuje zakaźny rak pyska, więc sprawa wygląda naprawdę nieciekawie. Pomimo odizolowania zdrowych osobników oraz intensywnych prac nad szczepionką los tych sympatycznych nerwusów nadal balansuje na ostrzu noża. Nie słychać już w lasach wściekłego parskania i charczenia, które pierwsi, wystraszeni osadnicy natychmiast skojarzyli z piekielnymi istotami. Miejmy nadzieję, że te odgłosy nie zniknęły bezpowrotnie.
Ogień na północy
W końcu docieramy do północnego skrawka wyspy i parku narodowego Mount William. W Zatoce Ogni (Bay of Fires) po raz kolejny podziwiamy skały, którym specjalny gatunek porostów nadaje jaskrawo pomarańczowy kolor.
Tutaj spotykamy też chyba najwięcej zwierząt – walabie z młodymi w torbach podchodzą dosłownie na wyciągnięcie ręki, trawa na równinach skoszona jest do samej ziemi przez kangury i wombaty.
Dalej już się nie da. Odrywamy się od wybrzeża i wjeżdżamy w głąb lądu. W krajobrazie zmieniają się kolejne slajdy z widokami – upiorne szkielety wymarłych lasów, rozległe pastwiska, połacie białych maków. Jakiś czas temu media obiegła informacja o tajemniczych kręgach na tasmańskich polach. Okazało się, że nie tworzyło ich UFO, ale kangury naćpane alkaloidami z surowego maku i skaczące w kółko po uprawach.
A my prosto. Najpierw mijamy pojedyncze zabudowania, później malownicze wioski, których drewniane domki przypominają jakąś bajkową scenografię. W końcu – w pięć dni po wyjeździe z Hobart – dojeżdżamy do Launceston, miasta o nieodpartym, wiktoriańskim uroku.
Tutaj kończymy pierwszy etap naszej podróży, pozostałych kilka dni zajmie nam zwiedzanie okolic Cradle Mountain w centrum wyspy, obszaru nazywanego Tasmańską Dziczą oraz fotograficzne polowanie na dziobaki.
Pozostaje niedosyt. Nie spróbowaliśmy słynnych tasmańskich trufli, nie zobaczyliśmy też południowej zorzy polarnej ani świecącego planktonu, który czasem pojawia się w tasmańskich zatokach. Nie narzekamy. Przynajmniej jest po co wrócić.
Tekst ukazał się w miesięczniku Zwrot. Zdjęcie wilka workowatego: CC Wikimedia Commons
2 komentarze
Psych
08/01/2019 at 14:47Dzięki ;]
Diabeł spod paprotki. Podróż po Zachodniej Tasmanii.
22/04/2020 at 12:07[…] O poprzedniej wyprawie możesz przeczytać we wpisie Tasmania. Wschodnie wybrzeże czarciej wyspy. […]