…czyli spotkanie z mężczyzną, któremu fortepian zniszczył i uratował życie.
Lubimy muzyczno-filmowe podróże w czasie. Dwa lata temu udało nam się obejrzeć na żywo przedstawienie „Jesus Christ Superstar” z obsadą kultowego filmu z 1973 roku, a teraz nadarzyła się podobna okazja, by spotkać człowieka-legendę.
Jeżeli znasz film “Blask”, to nie musimy mówić więcej. Jeżeli go nie znasz, to rzuć wszystko i leć do wypożyczalni czy innego netflixa, bo tak nie można dalej żyć. Wielu krytyków uważa “Blask” za najlepszy australijski film XX wieku, zdaniem innych jest jednym z najlepszych filmów biograficznych ever. Znajdziesz tu wszystko – pasję i obłąkanie, marzenia i porażki, a przede wszystkim nieziemską kreację Geoffrey’a Rusha w roli pianisty, który stracił głowę dla muzyki.
Nie będziemy streszczali filmu, krótki opis i zwiastun możesz obejrzeć tutaj. W dwadzieścia lat od premiery Helfgott wywołuje kontrowersje, obrasta w mity i – co najważniejsze – nadal koncertuje. Nie mogliśmy przegapić jego recitalu.
Już od pierwszych sekund było oczywiste, że to nie będzie zwykły koncert. Prawie siedemdziesięcioletni Helfgott wytruchtał na scenę ubrany w jaskrawo różową rubaszkę, prezentując całą gamę tików ruchowych, mimicznych i werbalnych, którą tak świetnie oddał Rush w filmie.
Jeszcze zanim zdążyły ucichnąć oklaski, Helfgott usiadł i zaczął grać.
Dziwne, niecodzienne przeżycie, na które nie wszyscy słuchacze byli przygotowani. Artysta przez całe życie zmaga się z zaburzeniem psychoafektywnym – w trakcie gry nieustannie pomrukuje i mówi do siebie i do publiczności, czasem zupełnie zagłuszając muzykę.
Reakcje słuchaczy były różne – od cichego skupienia, poprzez nerwowe poruszanie się w fotelu, aż po stłumiony śmiech przy głośniejszych komentarzach artysty: „Przejścia, och, przejścia!”, „Nudny, bardzo nudny kawałek, ale za chwilę się zacznie!”, „Teraz będzie ciekawie, pokażę wam!”. Jednak po kilku minutach publiczność oswoiła się z tymi osobliwymi regułami gry – po zamknięciu oczu można nawet było odnieść wrażenie, że słucha się koncertu grającego w niespokojnym umyśle samego artysty.
Jeżeli chodzi o poziom gry, to był on tak samo niejednoznaczny, jak życiorys i osobowość Helfgotta – słuchacze go uwielbiają, a krytycy zgrzytają zębami. W cichych, wolnych fragmentach gubi się w rytmie i dynamice utworów, a w głośniejszych nagle zaskakuje precyzyjną, wirtuozyjną techniką.
Ostatecznie uznaliśmy, że David Helfgott po prostu wymyka się jakimkolwiek szufladkom. Nie potrafimy i nie chcemy wytykać mu błędów technicznych – tak, jak nikt nie zarzuca Bobowi Dylanowi faktu, że jest słabym wokalistą. Przecież nie o to chodzi. Helfgott stworzył własną, jednoosobową kategorię i nie sposób go nie kochać, lub przynajmniej nie podziwiać za to, jak chętnie zaprasza ludzi do swojego świata.
O wisienkę na torcie i ostatnią szczyptę magii tego wieczoru zatroszczyli się organizatorzy koncertu. Każdy widz otrzymał parę rolek confetti, a więc gdy Helfgott skończył grać ostatni utwór Liszta, cała sala zawrzała i na scenę runęła szeleszcząca, kolorowa ściana. Artysta był wniebowzięty, brodząc przez warstwę papieru dotarł do pierwszego rzędu krzeseł i ściskał wszystkie stojące tam osoby tak długo, aż przywołał go za kulisy paluszek żony – tej samej, która kilkadziesiąt lat temu pomogła mu przejść z zakładu psychiatrycznego do sal koncertowych.
Sceptykom polecamy książkę Margaret Helfgott „Out of Tune”, w której siostra Davida broni ich ojca i stara się sprostować nieścisłości zawarte w filmie.
2 komentarze
Hady200
15/01/2017 at 01:05Świetny wpis, dzięki wielkie ;)
Joanna
02/09/2017 at 17:21Przed chwilą obejrzałam film blask. Wsłuchałam się w wykonanie 3 koncertu w wykonaniu Rachmaninowa. Dziękuję za doskonałe uzupełnienie, albo raczej dopełnienie całości.