Kiedyś wydawało mi się, że każda wyprawa zaczyna się i kończy się pożegnaniami. Na początku opuszczamy rodziny i znajomych, a na końcu – nowo poznanych ludzi. Dopiero z czasem uświadomiłem sobie, że istnieje jeszcze jedna kategoria spotkań. Chodzi o osoby, które pojawiają się znikąd, zaistnieją na chwilę, po czym znikają bezpowrotnie. Jak iskry z ogniska.
Kambodża, jedziemy autorikszą po ulicy, betonowej patelni rozgrzanej przez ostre słońce. Jest godzina szczytu, ze wszystkich stron atakuje nas natłok dźwięków, ruchów i zapachów, zamiast autobusów i samochodów brzęczą wokół nas motocykle i mopedy, dzwonią rowery. Nagle z tłumu ciał i żelaza wyłania się istota z innego świata – jedyny Europejczyk na całej ulicy, ubrany w garnitur, z krawatem na szyi i wizytówką przypiętą do piersi. Jako jedyny rowerzysta ma na głowie kask. Wyrównuje z nami tempo, uśmiecha się szeroko i chwyta za jeden z metalowych wsporników rikszy, aby odpocząć od pedałowania. Podczas krótkiej wspólnej podróży pyta nas skąd jesteśmy, dokąd jedziemy, opowiada o sobie. Pochodzi z Anglii, w której jest nudno i zimno, przyjechał do Kambodży rok temu i został menedżerem lokalnej filii McDonalda, właśnie jedzie do pracy. Po dwóch czy trzech minutach przeprasza, odrywa się od naszej rikszy i skręca w boczną ulicę, machając nam na pożegnanie.
W Australii poszukiwaliśmy na gwałt taniego namiotu. W jednym z hosteli wisiało ogłoszenie z numerem telefonu. Zadzwoniłem, uzgodniłem szczegóły i po dwóch godzinach stanęliśmy przed wejściem do szykownej restauracji nad brzegiem oceanu. Chłopak, który pracował tam jako kelner, przyjechał na Antypody z Rumunii, w jego śniadej twarzy południowca świeciły przyjazne, jasnoniebieskie oczy. Podczas rozpakowywania namiotu pytał o nasze podróże i opowiedział o tym, jak przed czasem wyruszył w pierwszy rejs w swoim życiu. Kilka tygodni wcześniej utknął na Nowej Kaledonii i w końcu wpadł na pomysł, aby zasięgnąć języka w porcie, gdzie prywatne jachty i żaglówki przygotowywały się do rejsów. W końcu trafił na kapitana, któremu nie przeszkadzał fakt, że nowy członek załogi nie ma żadnego doświadczenia w pracy na pokładzie i – co więcej – nigdy nie płynął statkiem. W ten sposób młody Rumun dotarł do Darwin, portu na północy Australii, płacąc jedynie dziesięć dolarów dziennie za pożywienie. Skończył opowieść, spakował namiot i odebrał zapłatę, dodał kilka rad dotyczących spania w buszu. Pożegnaliśmy się, nie znając nawet jego imienia.
Traf chciał, że właśnie w buszu, przy wieczornym ognisku, spotkaliśmy kolejnego nieznajomego. Brian – echt teutońskie imię – pracował w Niemczech jako elektryk. Potem nadszedł kryzys, spółka zbankrutowała i w dwa miesiące później Brian wylądował w Sydney, a wraz z nim jego rower. Wspólnie pokonali kilka tysięcy kilometrów przez pustynię. Teraz obaj leżą pod palmą wraz z całym obecnym dobytkiem Briana – lekkim namiotem, dwoma torbami i wielkim, dwunastolitrowym kanistrem. Kanister towarzyszy mu od czasu, kiedy po przejechaniu dwustu kilometrów w straszliwej spiekocie skończyła się woda i okazało się, że do najbliższej cywilizacji pozostaje kolejnych trzysta. Gdyby nie przejeżdżający samochód, ta przygoda mogła się zakończyć dosyć nieciekawie.
Brian zasypuje nas pytaniami i słucha nawet banalnych opowieści ze szczerym entuzjazmem, chociaż sam przeżył wiele. Przez dłuższy czas pracował na pustyni w aborygeńskiej społeczności, później, nocując w buszu północnej Australii, wkładał nóż pod poduszkę – po zmroku do namiotu podchodziły dzikie świnie, o wiele niebezpieczniejsze od wszechobecnych pająków i węży. Rozmawialiśmy tak długo, aż ogień pochłonął ostatnie gałązki eukaliptusa, Brian wręczył nam na pożegnanie książkę o buddyzmie, rano spakował manatki, nałożył na nos listek przeciwko poparzeniom od słońca i wyruszył w drogę. W kilka godzin później wyprzedziliśmy go na szosie, przejeżdżając przez pustkowia parku narodowego Kakadu.
Może działa tutaj pewien romantyzujący czynnik, o którym wspomniał kiedyś Jaroslav Dietel. Podczas wizyty w szpitalu, w którym gromadził materiały do napisania scenariusza pierwszych odcinków „Szpitala na peryferiach”, stał się przypadkowym świadkiem monologu ekscentrycznego lekarza, który natychmiast został inspiracją do postaci dr. Sowy. Kiedy znajomy zaproponował scenarzyście, że może mu przedstawić medyka, Dietel stanowczo zaprzeczył – rzeczywistość mogłaby popsuć wyidealizowane wyobrażenie, które już zdążył sobie stworzyć.
Dla mnie takie spotkania są jednym z najmilszych elementów wojaży. Nawet wtedy, gdy te życzliwe, bezimienne twarze znikają bez śladu. Pomimo nutki smutku przywracają wiarę w ludzi, a także leczą z iluzji „małego świata”. Przypominają, że świat mimo wszystko jest ogromny i łatwo się w nim zgubić.
—
Tekst opublikowany w miesięczniku Zwrot (9/12).
6 komentarzy
balkanyrudej
20/11/2015 at 09:52Też lubię takie spotkania. Ostatnio w Stambule, siedząc pomiędzy Niebieskim Meczetem a Hagią Sofią podszedł do mnie kolejny naganiacz, chcący wcisnąc mi rejs łodzią po Bosforze. Oczywiście chciałam go jak najszybciej spławić, jednak zaczęło mi się z nim super rozmawiać. Od słowa do słowa okazało się, że pochodzi z Bośni i Hercegowiny, a dokładniej z Mostaru, gdzie pracuje jako przewodnik. Opowiedziałam mu o tym, że prowadzę bloga o Bałkanach, wymieniliśmy się wizytówkami. Generalnie mogłam go spławić, a okazało się, że mieliśmy tyle tematów do obgadania, że gdyby nie to, że musiał wrócić do pracy, to byśmy przegadali parę godzin.
Lisy w drodze
20/11/2015 at 10:09Tak, faktycznie coś w tym jest:) dobrze i inspirująco napisane. pozdr
Joanna
20/11/2015 at 10:47Taki ten świat się mały wydaje. :) W różnych zakątkach świata różni ludzie. :)
A Polaków dużo spotykacie w takich mniej popularnych miejscach?
Przedeptane
20/11/2015 at 20:53Mieliśmy kilka takich spotkań – wysiadając o północy z jakiegoś autobusu w Kambodży trafiliśmy na chłopaka z Polski, który załadował nas do zamówionego tuktuka i zawiózł na przepiękną, odosobnioną plażę. Regularnie spotykaliśmy Polaków w różnych częściach Australii, chociaż najczęściej było tak, że mignęła koło nas jakaś osoba mówiąca po polsku. Mnóstwo wspaniałych ludzi z Polski poznaliśmy w Perth, bo tamtejsza Polonia żyje trochę na uboczu, więc cieszy się z każdej wizyty rodaków :)
TuJarek
20/11/2015 at 20:19Pamiętam wyjazd na Maltę. Siadam w samolocie, wyjmuję przewodnik i obok odzywa się starszy gość -Jestem Włodek. Trochę zmieszany i niepewny towarzysza przedstawiam się i pytam go co sprowadza go na Maltę. Okazało się, że pracuję tam jako lekarz i w 2h opowiedział więcej historii o wyspie niż wyczytałem przed wyjazdem. Dzięki niemu udało się trafić w kilka ciekawych miejsc, których przewodniki nawet nie wspominały.
Gadulec
23/11/2015 at 08:50Z jednej strony jest ogromny, a z drugiej mały. Chociażby w Tajlandii przez 2 tygodnie byłam na wolontariacie z Niemką i jak się później okazało – kilka miesięcy wcześniej podróżowała ona po Wietnamie z moim kolegą z Wrocławia (poznali się przypadkiem)! Kosmos! Ale też uwielbiam tego typu spotkania, o których wspominasz. Chociaż takie, kiedy znam imiona danych osób i spędzamy razem kilka dni chyba lubię jeszcze bardziej (pisałam o tym u siebie parę dni temu ;)).