Jeżeli lubisz roadtripy, to Australia będzie dla Ciebie ziemią obiecaną. Niektóre szlaki przebiegają przez pustynie, inne przez zbocza gór lub pasma dżungli tropikalnej. Do wyboru, do koloru. Nam w końcu udało się przejechać samochodem po najbardziej znanym, a być może i najpiękniejszym z nich.
Great Ocean Road to asfaltowy wąż o długości 243 kilometrów, wijący się wzdłuż południowo-wschodniego wybrzeża kontynentu na trasie z Melbourne do Adelaide. Trasa, która powstała prawie osiemdziesiąt lat temu, jest dzisiaj uważana za jedną z głównych atrakcji turystycznych całego kontynentu.
Wjazd na Great Ocean Road
Mieliśmy tylko dwa dni wolnego, a więc trzeba się było trochę streszczać. Na Gumtree znaleźliśmy ogłoszenie dwóch backpackerek z Niemiec – szybki telefon, szybkie spotkanie, wynajmujemy samochód, ruszamy. Następnego ranka nasz tymczasowy wehikuł śmigał już na południe, w stronę morza, do miasteczka Torquay, w którym zaczyna się cała zabawa.
Great Ocean Road jest pomnikiem australijskiej historii – i to w dosłownym sensie, trasa powstała bowiem jako projekt zatrudnienia weteranów wracających z okopów I wojny światowej. Roboty ruszyły w 1919 roku, i do oficjalnego otwarcia w roku 1932 pracowało tutaj około 3000 byłych żołnierzy. Zanim przybyli tutaj panowie z kilofami i walcami, wybrzeże było w dużej części niedostępne, można było do niego dotrzeć wyłącznie łodzią lub przez gęsty busz.
Dzisiaj trudno sobie wyobrazić, jak niedostępne bywały te tereny – przejeżdżając po trasie możemy podziwiać bogatą paletę krajobrazów. Po lewej urwiska, skały, plaże; po prawej – senne wioski i soczysta zieleń buszu ukrywającego oczka wodne i wodospady.
Królestwo koali
Mniej więcej w połowie szlaku droga ucieka od wybrzeża i przecina półwysep Cape Otway. Zatrzymujemy się na dłużej – znajduje się tutaj nie tylko najstarsza australijska latarnia morska (rok budowy 1848, wejście 20 dolarów, pasujemy), ale przede wszystkim gęsty las eukaliptusowy. Gdy Europejczycy sprowadzili tutaj koale, te zaczęły się mnożyć na potęgę. Dzisiaj Cape Otway jest jednym z najlepszych miejsc na spotkanie tych zwierząt w przyrodzie.
Niestety nad tą sielanką zaczynają gromadzić się burzowe chmury. Jeden koala zjada dziennie aż kilogram liści, eksplozja populacyjna szybko doprowadziła więc do umierania drzew i kolapsu całego ekosystemu. Powyższe zdjęcie przedstawia jeszcze zdrowy las, w pobliżu latarni pozostały już tylko białe, suche pnie i konary. Coraz częściej zdarza się, że koale znajdą się w środku takiej martwej strefy i padają z głodu.
Ostatnio głośnym echem odbiła się w mediach akcja odstrzału koali właśnie na Cape Otway. Jest to niestety smutna konieczność, ponieważ koali nie można przesiedlić – bardzo źle znoszą stres i często giną w trakcie transportu. Niełatwo też sadzić nowe drzewa, prawdopodobnie do ich wymierania doprowadzają nie tylko koale, ale i inne, nieznane czynniki; australijska natura przedstawia bardzo skomplikowany i osobliwy system wzajemnych zależności. Tak czy owak – badania trwają, a lasów nadal jest jeszcze stosunkowo dużo, a więc nadzieja jeszcze nie umarła.
Na obrzeżach półwyspu koale występują jeszcze sporadycznie, z trudem wypatrywaliśmy ich w koronach. Jednak czym bliżej do cypla, tym większe zagęszczenie – na obrzeżach martwego lasu koale obrastały eukaliptusy jak gruszki, wiele samic tuliło do siebie „joeys”, czyli młode.
Dwunastu skamieniałych apostołów
Wracamy na trasę i już wkrótce krajobraz ulega dramatycznej zmianie. Tak, jakby chciał zapowiedzieć, że za chwilę zobaczymy coś dużego. Największą atrakcją Great Ocean Road jest właśnie jej ostatni etap, na którym można zobaczyć klejnot w koronie – Dwunastu Apostołów. Słynna formacja skalna wyrzeźbiona przez erozję faktycznie zapiera dech w piersiach.
Apostołów tak naprawdę było dziewięć – w 2005 i 2009 roku walkę z falami i kapryśną pogodą przegrały kolejne dwie kolumny, a więc dzisiaj możemy podziwiać siedem monumentów, co wcale nie umniejsza wagi ani uroku tego cudu natury. Oto dwa po lewej:
A tu reszta wapiennej gromadki po prawej:
Współczujemy Apostołom, bo nam też pogoda dała nieźle w kość – przez większość przejazdu po Great Ocean Road uciekaliśmy przed groźnie wyglądającą burzą, w serpentynach między urwiskami złapał nas gęsty deszcz, po przybyciu do Dwunastu nagle uderzył mocny wiatr. A więc nie, nie pokażemy żadnych selfie – próby były, ale okazało się, że wyglądamy tak, jakbyśmy zwiedzali tunel aerodynamiczny. Daliśmy sobie spokój.
Kawałek dalej można zobaczyć proces erozji w akcji. Woda i wiatr wymywają w wapieniu jaskinie, które stopniowo zamieniają się w łuki naskalne. W pewnym momencie sklepienie zapada się i – et voilá – mamy nowego apostoła.
Trasa z Melbourne do tego punktu zajęła nam cały dzień. Znaleźliśmy nocleg w pobliżu Apostołów, a kolejnego ranka dojechaliśmy do Port Fairy, gdzie obróciliśmy rumaka i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Po obu stronach szosy często rosły całe ściany krwistoczerwonych kwiatów, do których zlatywały się motyle i ptaki – to Corymbia ficifolia, jeden z najbardziej znanych ozdobnych eukaliptusów. Podobno nadaje się do uprawy w naszych warunkach domowych – jest wprawdzie mniejszy, ale jego czerwone eksplozje i tak robią wrażenie.
Do Melbourne wróciliśmy inną drogą, aby zobaczyć na własne oczy Leura Maar, trzecią największą równinę wulkaniczną na świecie. W jej centrum króluje Mt Leura (w aborygeńskim dialekcie „Wielki Nos”) oraz Mt Sugarloaf, wygasłe wulkany, które powstały w tym miejscu przed około 20.000 lat.
Z punktu widokowego można podziwiać cały obszar o prozaicznej nazwie „Lakes and Craters”, przede wszystkim widok na jezioro Colongulac i wzgórze Mt Elephant.
Wieczorem byliśmy już w Melbourne – zgodnie z planem cała wyprawa zajęła nam dwa dni, i jest to chyba najkrótsza sensowna opcja podboju Great Ocean Road, jeżeli chcecie zobaczyć na spokojnie najważniejsze punkty i nie pędzić na złamanie karku.
Tym razem już powoli wzywało nas do siebie Sydney, więc musieliśmy pójść na lekki kompromis, ale… wrócimy i poświęcimy tej drodze więcej czasu. Jest tego warta.
Poniżej zebranie klubu przyjaźni polsko-niemieckiej na szczycie Mt Leura:
6 komentarzy
Norbert
11/03/2015 at 23:09Hej Darku!
Niesamowite miejsca! Ale Wam zazdroszczę takiej podróży, takich widoków! :-)
Pozdrawiam!
Przedeptane
12/03/2015 at 20:15Przyszłym razem jedziesz z nami – to dopiero będzie fotorelacja! :)
Piotr (Made in China)
18/05/2015 at 09:49Ech Australia czeka na swoja kolej juz ładne kilka lat…najlepiej na motorze. I koniecznie namiot gdzieś na tych klifach!
pzdr
Marcin | Wojażer
18/05/2015 at 11:24Zrobiliście 666 km, przynajmniej tak mapa mówi ;) diabelsko! A tak serio, niesamowite widoki i rzeczywiście raj na roadtripy!
Nina z naszerodzinnepodroze
18/05/2015 at 11:44Cudowne miejsca! Marze o Australii i Nowej Zelandii. Az trudno uwierzyc, ze takie slodkie miski – jak mowi moja corka, moga tyle szkód zrobic.
TMpodróżniczo
18/05/2015 at 21:56Rzeczywiście, widoki to są niesamowite. Fajnie, że „zrobiliście” tak pokaźną trasę. Chyba jest to bezsprzeczne, że Australia, to dobre miejsce na roadtripy :)