Podobno nic dwa razy się nie zdarza … A nam się zdarzyło – jeszcze w tym roku wrócimy na Antypody. Jak? Gdzie? Na jak długo?
Podobno nic dwa razy się nie zdarza … A nam się zdarzyło – jeszcze w tym roku wrócimy na Antypody. Jak? Gdzie? Na jak długo?
Australijskie ptaki to nie tylko strusie emu, kazuary, kakadu czy czarne łabędzie. Dzisiaj chcemy Wam przedstawić kilka mniej znanych, ale nie mniej intrygujących opierzonych mieszkańców Australii.
W powrocie z dłuższej podróży jest coś nierzeczywistego. Dopiero teraz powoli zaczynają do nas docierać niektóre wrażenia, których nie można było w pełni strawić na miejscu. Chociażby Uluru, które jest zbyt ogromne, aby jakiekolwiek zdjęcie mogło oddać jego masę i magnetyzm. Ale też rzeczy tak niepozorne, jak przechadzka po lesie drzew gumowych w Nowej Południowej Walii, budzonym o świcie przez diabelski śmiech zimorodków.
Kiedyś wydawało mi się, że każda wyprawa zaczyna się i kończy się pożegnaniami. Na początku opuszczamy rodziny i znajomych, a na końcu – nowo poznanych ludzi. Dopiero z czasem uświadomiłem sobie, że istnieje jeszcze jedna kategoria spotkań. Chodzi o osoby, które pojawiają się znikąd, zaistnieją na chwilę, po czym znikają bezpowrotnie. Jak iskry z ogniska.
Jednym z założeń, a raczej pretekstów dla naszej wyprawy do Kangurlandii było podszlifowanie znajomości języka angielskiego. Cały plan trzymał się kupy, dopóki któryś ze znajomych trafnie nie zauważył : „A więc jedziecie uczyć się inglisza do kraju, w którym nie dogada się nawet rodowity Anglik?”
Pakujemy się i jutro wyruszamy w podróż. Nie, nie wracamy jeszcze do domu – przed nami kilka tysięcy kilometrów australijskiej pustyni. Co się szykuje?
Redakcja Zwrotu zapytała, czy nie mógłbym wysnuć jakiejś paraleli do aktualnych wydarzeń na Zaolziu, na przykład do Gorolskiego Święta. Od miesiąca bawię w australijskim Cairns, mieście otoczonym przez góry, a więc przecież nie powinno być tak trudno. Tyle, że jest.
Europa Środkowa to dziwny region. Szary i smętny. A przynajmniej tak – czort wie dlaczemu – postrzegamy go my, jego mieszkańcy. Rzadko kiedy uświadamiamy sobie, że to właśnie my uczyniliśmy z tej bogu ducha winnej krainy dolinę płaczu i narzekań. Gdzieś głęboko w nas siedzi defetyzm, oswajany i pielęgnowany niczym miła tradycja; grzeje nas jak herbatka u babci, jak wigilijny barszcz.
Coraz więcej znajomych pyta nas, na jakim etapie przygotowań jesteśmy, kiedy i gdzie lecimy, jaki mamy teraz plan. Czekaliśmy, aż uda nam się ustalić podstawowe fakty – i teraz w końcu chyba nadszedł czas, aby odkryć karty.
Zgodnie z zapowiedzią znikamy dzisiaj na kilkanaście dni. Lecimy do Maroko z dwudniowym przystankiem w Bolonii.